wiersz z motywem pogrzebowym
grzebać włosy liście czesać
odciąć kwiaty grób umaić
kochany
trawa seledynowa słodycz
ogon komety między pniami
czekam kochany
abyś pogrzebał mnie głową na Wschód
czaszkę ochrą pomalował –
ukryty embrion we wnętrznościach ziemi
narodzę się tkliwie – pąk srebrzysty
wyrwę zębami ciemność
zedrę skórę ze snu
kochany
zamknij mnie w swojej czystej dłoni
będę rozpadać się pączkować rodzić na nowo
dorastać do słońca do nieba do drewnianych krucyfiksów
aby być pyłkiem
ledwie śladem
zmarszczką
spacer
jasnozielony ocean szum migotliwy
sunę jeziorem sośniny jasna
bucha w oczy promieniem
odurza żywicznym bursztynem
niewidzialnym stygmatem
światło
wieczór
drzewa są ozłocone jak z płócien Cézanne’a
miodny wieczór ostatni dzień kwietnia
przelewa się niebem. kobieta wykrzykuje
rosnące w niej ciemne gałęzie ostrym
urywanym głosem. Śpiew ptaków
jak puszczona płyta. Kobieta krzyczy:
„Odrastam, zawsze odrastam!”
ta kobieta
ta kobieta krzywo umalowana chodzi w kółko
zaczepia ludzi krzyczy piskliwie w niewidzialne uszy
przestrzeń zamyka się za nią jak nagły przeciąg drzw
i nikt nie idzie w jej kierunku choć ona kogoś widzi
wołanie
oszukałeś mnie. z twoich brwi i oczu nie mogę odczytać
drogi ani skrzydeł. uderzyłeś mnie w głowę dźwiękiem
potem jeszcze raz – barwą szepcąc mi na ucho:
„błękit to tylko kolor oczu szczeniaka”. pod twoją skórą
umarli tańczą wypryskując nad ziemię mrukliwymi źdźbłami
a ja trwonię czas w chorym obłoku jak w wielkiej tęczówce
sztandar
za płotem ogrodniczka grabi wiatrom włosy
liście – kurczęta płochliwe podbiegają do niej to znów się cofają
przezroczysta tkanina wisi nad jej głową na podobieństwo sztandaru
który niosą na wojnę
kobieta jedząca
zjadła już pół świata
fermentuje jej w brzuchu prezydent i papież
dobro i zło i wszystkie
uniwersalia
słońce, sójki
i sosny krwawiące po cichu żywicą
zjadła już prawie samą siebie
lecz to już byłoby za dużo
zbyt mdło
i zbyt pięknie
po ranek
niebo z kwarcu na nim gałęzie żyły nabrzmiałe
do probówki błękit strzykawką ze srebra
księżyca
siny ślad na niebie opatrunek chmury
słońce blade podnosi głowę znad stołu w twarz mu spojrzeć się nie da
tylko przyszpilić promień
cytrynowego motyla
na własność mieć kosmyk promienny
w relikwiarzu
dom z niego mieć z widma tęczowego
skrzyć się w nim
oszronić
zgasnąć
odwiedziny
sen nić chłodu pęknięta
przychodzą. donoszą zapach mchu i sośniny
a my mamy tylko dwie dłonie przedłużenie promienia
brzęczące szklane muchy
przenikanie wzajemne światłocienia
***
za oknem jest drewniany dom przed nim grządki
ogrodnik łopatą wzrusza ziemię pod nowy zasiew
wyrośniemy mu – cienie
wytryśniemy od nowa skryci pod powierzchnią
wyskoczymy do nieba zwinną łodygą chmurą
i osypiemy się z błękitu
szczerym śmiechem
sen
rozsnute pasma snu
włóczka
linia po linii rysuje
obraz
rzeczywistość oskubaną z dotyku
chłód
zimne matowe niebo
piją gałęzie powietrze
głosy
trzeba skrzydła iskać
gotować do lotu
niespokój
usłyszeć muzykę sen gałęzi
szuranie po linoleum niespokój
zobaczyć wydeptane przez ptaki powietrze
leżeć na pierzu w gnieździe lęku
wykluwać się tłuc porcelanowy czas
palce kaleczyć
schizofreniczka
wygięta w łuk księżyca
z kulą ziemską na biodrze
otwierającą się w połowie
rozsypującą trociny
i nić obłąkanej Ariadny
która nikogo nie wyprowadzi
z labiryntu
lęk
żebra ciemności pełen brunatny pokój
zaciskane aż do kropli
serca obijającego się z trzaskiem
o ciało – iskrę
ciemna nauka
pisanie to ciemna nauka
iska się z piór
dziobem ostrym
słowo
cierń
Zostaw odpowiedź