Opowieść ze starych papierów

Poznali się na balu sylwestrowym w 1935 roku. Pani Biernacka przekonała swojego męża, że już czas, by ich nastoletnia córka została przedstawiona towarzystwu. Pojawili się tej nocy w Hotelu Bristol w piątkę — państwo Biernaccy, ich syn Tadeusz razem z narzeczoną Jadwigą i młodziutka Elżbieta. O warszawskich balach krążyły legendy, więc dziewczyna poświęciła swojemu wyglądowi dużo uwagi. Matka zamówiła dla siebie nową suknię, a jej pozwoliła przerobić jedną ze swoich starych kreacji od Hersego. Na szczęście stroje zakrywające kostki niedawno wróciły do łask, więc panna Elżbieta mogła bez narażania się na śmieszność założyć tego wieczoru długą, wąską suknię z połyskującego jedwabiu à la Arciszewska.

Tadeusz zwykł żartować sobie z wąskich, bladych ust siostry. Gdy coś ją zirytowało, zaciskała je w cienką kreskę. Jej pełna dezaprobaty twarzyczka tak śmieszyła wówczas brata, że specjalnie drażnił Elżbietę, byleby tylko jeszcze raz zobaczyć zabawny grymas. Stając przed najważniejszym wyborem tego wieczoru — podkreślić oczy czy wargi — panna Biernacka nie wahała się ani chwili. Nałożyła na usta karminową szminkę i odrobinę je powiększyła, wyjeżdżając poza kontur o przepisowe 3 milimetry.

To właśnie te drobne, lecz wyraziste wargi zwróciły tego wieczoru szczególną uwagę Rajnolda Marielkego. Gdy państwo Biernaccy wkroczyli do Sali Malinowej, stał razem z wójtem Stanisławem Szelowskim przy stoliku z trunkami i sączył francuski koniak. Dyskutowali już dłuższy czas o niedawnej wizycie w Legionowie szwajcarskiego fizyka Augusta Piccarda, gdy przełożony Rajnolda niespodziewanie zmienił temat rozmowy.

– Proszę, proszę. Oto i nasi lokalni artyści — rzucił z przekąsem.

Marielke odwrócił się w kierunku drzwi wejściowych i podążył za wzrokiem Szelowskiego. Ujrzał wysokiego, szpakowatego mężczyznę w gustownym fraku prowadzącego pod ramię, posyłającą wszystkim na sali szerokie uśmiechy, damę w zjawiskowej kreacji, zapewne małżonkę. Po drugiej stronie starszego dżentelmena stąpała nieco niepewnym krokiem nastoletnia dziewczyna. Gdy jej spojrzenie przez moment spoczęło na Rajnoldzie, poczuł nagłe uderzenie gorąca.

Szelowski odstawił kieliszek z winem, odchrząknął i dwoma susami znalazł się przy nowo przybyłych.

– Dobry wieczór, państwu! A zatem mimo przyjazdu do stolicy będę mógł powitać nowy rok w towarzystwie legionowian — stwierdził dziarskim tonem, uścisnął dłoń mężczyzny i szarmancko pocałował dłonie obu pań. Starsza z nich rozpłynęła się w kolejnym ze swoich uśmiechów.

– Dobry wieczór, panie wójcie — odpowiedział niskim, soczystym basem mężczyzna. — Moja żona uwielbia fajerwerki nad Krakowskim Przedmieściem. Nie mogliśmy tego przegapić.

Rzucił towarzyszce czułe spojrzenie.

– To prawda. Poza tym dotarły do nas plotki z ratusza, że w tym roku zobaczymy coś specjalnego, bo widowisko współfinansuje Fundacja Kościuszkowska z okazji swojego dziesięciolecia — dodała dama.

– Doprawdy? W naszym urzędzie gminy nic o tym nie wiadomo — zdziwił się Szelowski. Ale zapytajmy mojego pomocnika, może jest lepiej zorientowany. To on kontaktuje się ze starostą i sąsiednimi samorządami.

Skinął na Marielkego, który przysłuchiwał się ich rozmowie, ale został przy stoliku, by zachować grzeczny dystans. Teraz również odstawił swoją koniakówkę i stanął obok wójta.

– My chyba jeszcze nie mieliśmy dotąd okazji się spotkać. Rajnold Marielke, podwójci pana Szelowskiego — zwrócił się do znajomych przełożonego i delikatnie ukłonił.

– Józef Biernacki — odpowiedział szpakowaty dżentelmen i uścisnął mu dłoń. — A to moja żona Rozalia i córka Elżbieta — dodał.

Kąciki drobnych, czerwonych ust uniosły się nieznacznie. Rajnold urzeczony odpowiedział tym samym.

– Syn szanownych państwa świętuje gdzie indziej? — zapytał Szelowski, ściągając swoim dziarskim głosem współpracownika z powrotem na ziemię.

– Jest w holu. Czeka z narzeczoną na przyjaciół, będą mieli krótki występ dziś przed północą.

– Państwa syn jest tym Tadeuszem Biernackim? — zapytał Rajnold, przypominając sobie rozmowy wśród radnych gminy na temat słynnego legionowskiego skrzypka i jednocześnie nauczyciela muzyki w szkole powszechnej przy Jagiellońskiej.

– Tak, to właśnie on — uprzedził odpowiedź rodziców wójt. — Rodzina Biernackich to artystyczne dusze, wszyscy uzdolnieni. Pani Rozalia śpiewa w Kameralnej, a pan Józef przed wojną grywał koncerty fortepianowe dla emigracji paryskiej.

– Dawne dzieje — skwitował z uśmiechem dżentelmen.

– A panna Elżbieta? — rzucił niby od niechcenia Marielke.

– Och, o mnie jednej muzy musiały zapomnieć, gdy obdarowywały rodzinę Biernackich… — odpowiedziała żartem dziewczyna. Rajnold zauważył, że ma miły głos.

– Zapominasz o tym, że świetnie grasz nam wszystkim na nerwach, gdy czekamy na ciebie ze śniadaniem, bo nie możesz zdecydować, co na siebie włożyć — wtrącił wysoki brunet, który właśnie w tym momencie zatrzymał się przy nich, trzymając pod ramię niską blondynkę, do złudzenia przypominającą Hankę Ordonównę.

Elżbieta oblała się rumieńcem i odruchowo zacisnęła usta. Matka wybuchła perlistym śmiechem.

– To jest właśnie nasz Tadzik i jego narzeczona, panna Jadwiga Grajnertówna — znów zabrał głos pan Biernacki.

– Do usług — ukłonił się młodzieniec. — A pan…?

– Rajnold Marielke, zastępca wójta — znów przedstawił się i ukłonił obojgu. — Dzisiejsza kreacja panny Elżbiety musi być zatem wynikiem rzetelnego i długiego namysłu. Wygląda bardzo pięknie — dodał. — Czy mógłbym zatańczyć z pana córką? — zwrócił się do głowy rodziny.

Obecni wymienili zaskoczone spojrzenia. Nikt jednak nie wydawał się tak zdziwiony jak panna Biernacka. W jej dotąd spuszczonych nieśmiało oczach pojawiła się iskierka wdzięczności i… tak, o ile się nie mylił, także zainteresowania.

– Ależ oczywiście — zreflektował się po kilku sekundach ciszy pan Biernacki. — Jeśli oczywiście chcesz, Elu.

Chciała. Rajnold ujął drobną dłoń dziewczyny i odeszli w stronę parkietu. Orkiestra grała właśnie „Tę ostatnią niedzielę”, absolutny hit minionego roku. Z zadowoleniem stwierdził, że nawet jeśli panna Elżbieta nie dawała żadnych muzycznych występów jak reszta rodziny Biernackich, kroki tanga nie sprawiały jej najmniejszych trudności. Karminowe usta wirowały przed nim jeszcze podczas kilku kolejnych tańców.

Gdy pod koniec lata 1939 roku na Legionowo spadły pierwsze niemieckie bomby, od roku byli już małżeństwem. Pobrali się ze szczerym błogosławieństwem rodziny Elżbiety i pomimo milczącego, lecz wyraźnego niezadowolenia ojca Rajnolda. Stary Marielke nigdy nie pogodził się z tym, że na ziemiach na wschód od Odry znów gospodarzami są Polacy.

Pierwszy nalot zastał Elżbietę przy rozwieszaniu prania z gosposią Joasią. Ujrzały lśniące srebrem niemieckie bombowce szybko przelatujące z zachodu w kierunku Warszawy, a po chwili huk niemal zwalił kobiety z nóg. Celem ataku były koszary i stacja kolejowa. Żadna z bomb zapalających nie trafiła do celu, lecz w przypadkowe budynki mieszkalne. Zginęło kilkunastu cywilów.

Państwo Marielke zachowali wszelkie środki ostrożności opisane w komunikacie do mieszkańców gminy, przygotowanym zresztą przez samego Rajnolda. Tak jak inni zasłonili okna gazetami posmarowanymi klejem z mąki kasztanowej, gromadzili w piwniczce żywność i wodę, zlecili ogrodnikowi wykopanie schronu. Czekali.

W połowie września wrogie wojsko wkroczyło do Legionowa. Byli wtedy w swojej kamienicy już tylko we dwoje. Część służby rozproszyła się po własnych domostwach, niektórzy Polacy całymi rodzinami ratowali się ucieczką na wschód. Początkowo zajęcie przez Niemców ich rodzinnej wsi oznaczało dla Rajnolda i Elżbiety jedynie długie, ciche godziny w pustych pokojach. Zapasy zaczęły się wyczerpywać, z czasem skończyły się też pieniądze, po kilku miesiącach zniknęła większość kosztownych przedmiotów i niektóre meble. Ich sytuacja i tak była znacznie lepsza niż większości sąsiadów. Wielu mieszkańców gminy żyło na skraju nędzy. Najgorzej mieli jednak Żydzi z Ludwisina, legionowskiego getta. Elżbieta słyszała kilkakrotnie od brata straszne opowieści o tym, jak dzieci, ściskając zdobyte z trudem bochenki chleba, przekradały się ulicą Sobieskiego w kierunku swoich domów i padały trafione niemieckimi kulami.

Kilka dni po najbardziej ponurym 11 listopada, jaki dane było dotąd przeżyć Polakom, w domu państwa Marielke zjawił się z wizytą Ludwig Fischer z małżonką. Elżbieta z niedowierzaniem przyglądała się ich zdrowej cerze i pięknym strojom. Przez tych kilkanaście tygodni zdążyła zapomnieć, że gdzieś jeszcze istnieje świat, w którym pije się szampana i tańczy charlestona. Podczas gdy mężczyźni uzgadniali szczegóły objęcia przez Rajnolda urzędu wójta, pani Cobitz poprosiła gospodynię o oprowadzenie po mieszkaniu. Zakłopotana Elżbieta po chwili namysłu postanowiła udać się z kobietą do bawialni, w której znajdowało się jeszcze kilka ostatnich obrazów i stolik do gry w szachy. Na widok ubogiego wystroju pomieszczenia kobieta zmarszczyła swój mały, zgrabny nosek.

– Pan Fischer mówił mi, że już niedługo ma powstać lista, dzięki której znacznie poprawi się los tutejszych Niemców — zwróciła się pocieszająco w kierunku pani domu. — Będzie kilka kategorii, najsilniej związani z Rzeszą otrzymają najwięcej przywilejów.

– Pani wybaczy, ale tylko rodzina pana Marielke ma niemieckie korzenie, ja jestem Polką — odrzekła Elżbieta, zatrzymując się przed nieco kiczowatym obrazkiem przedstawiającym żniwa. Ostatnie słowa wypowiedziała niespodziewanie twardo, aż sama zlękła się ich wydźwięku, gdy zawisły w powietrzu między nią a Fridą Cobitz. Ta jednak spojrzała na Elżbietę z tym samym znudzonym wyrazem twarzy, który miała od momentu przekroczenia progu ich mieszkania.

– Nie sposób się zorientować, dobrze mówi pani po niemiecku — stwierdziła jedynie w odpowiedzi. Stanęła obok pani domu i z braku innego, ciekawszego zajęcia również zaczęła przyglądać się wiszącej na ścianie scence rodzajowej.

– Jak miewa się pani polska rodzina? — zapytała po chwili.

– Rodzice opuścili kraj. Brat wciąż szuka pracy po tym, jak zamknięto szkołę, w której uczył. Dorywczo gra na skrzypcach w czasie bankietów w kasynie na Szucha.

– Och, bywamy tam z panem Fischerem — rozmówczyni nagle nieco się ożywiła. – I chyba nawet kojarzę pani brata. Taki wysoki, o bardzo smutnych oczach.

Elżbieta odwróciła twarz w kierunku okna. Jakie mogłoby być spojrzenie Tadeusza, skoro stracił swoją ukochaną Jadwigę. Stało się to w czasie jednej z wielu łapanek organizowanych na trasie kolejki wąskotorowej do stolicy. Maszyniści, jeśli w porę dostrzegli niebezpieczeństwo, ułatwiali podróżującym ucieczkę z wagonów. Tamtego dnia kilka osób nie zdążyło znaleźć kryjówki. Niemcy rozstrzelali uciekinierów między stacją Wiśniewo a Warszawa-Praga. Wśród nich szwagierkę pani Marielke.

Głos Fridy Cobitz wyrwał ją z zamyślenia.

– Pani i pani brat jesteście jak te rośliny — Niemka wskazała palcem na prawy, dolny róg obrazu, gdzie namalowana została kępa kwiatów o drobnych, jasnoniebieskich płatkach.

Czarnuszka — przypomniała sobie ich nazwę Elżbieta.

– Cieszą oko ludzi, którzy idą polną drogą — przesunęła palcem w kierunku kolorowych postaci. — Żniwiarz jednak wie, że to chwasty — dodała i wyszła z pokoju wolnym, dystyngowanym krokiem.

Od kiedy Rajnold został wójtem komisarycznym Legionowa, mieszkańcy wsi zaczęli patrzeć na niego i jego żonę w nowy, chłodny sposób. Choć państwo Marielke byli znani wszystkim w okolicy od wielu lat, nagle stali się obcy. Teraz byli jednymi z tamtych.

Tak jakby nie zdawali sobie sprawy, że nie odmawia się Ludwigowi Fischerowi — myślał z goryczą Marielke.

Tamtego wieczora, gdy goście opuścili już ich mieszkanie, Rajnold stanął na przeciwko żony i położył dłonie na jej drobnych ramionach.

– Musimy uważać. Zwierzchnictwo będzie mi się bardzo dokładnie przyglądać. Jeden fałszywy ruch i może zrobić się bardzo nieprzyjemnie — powiedział.

Elżbieta poczuła, jak cierpnie jej skóra na samą myśl o gestapo wpadającym do ich kamienicy. Mąż delikatnie ujął ją za podbródek i uniósł go, tak by spojrzała mu prosto w oczy.

– Obiecaj, że będziesz rozsądna, że skończysz z wynoszeniem chleba na Ludwisin.

Uniosła brwi zaskoczona. A więc wiedział.

– Jeśli ty obiecasz, że będziesz pomagał naszym.

Spochmurniał. Pomyślała, że odmówi, lecz on po chwili milczenia westchnął ciężko i wyszeptał:

– Obiecuję.

A potem ją pocałował. Na początku nieśmiało, z sekundy na sekundę jednak coraz namiętniej. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Tam znów popatrzyli sobie ze smutkiem w oczy i wtedy Elżbieta poczuła, że gromadzący się w niej od dawna żal musi w końcu znaleźć jakieś ujście. Położyła mężowi głowę na ramieniu i pozwoliła łzom płynąć. Gdy przymknęła powieki, jak migawki wróciły do niej wspomnienia ostatnich tygodni. Tatuś i mamusia odjeżdżający dorożką w kierunku dworca. Mały Aaron Rosenbaum przekradający się aleją 3 Maja — mimo jesiennych przymrozków — na bosaka i w za długiej, brudnej koszuli. Tadeusz czekający do późnej nocy przy oknie na powrót Jadwigi. Zimne, znudzone oczy Fridy Cobitz.

– Dlaczego? Dlaczego oni to robią? — wykrztusiła.

– To skomplikowane, kochanie.

– Opętał ich diabeł? Czy po prostu całe Niemcy zwariowały? Rajnold?

Cisza. Długie sekundy ciszy.

– Przez wiele lat stale powtarzano im, że Polacy to roszczeniowi nieudacznicy, że te ziemie wcale im się nie należą. Część dała się omamić, a reszta… wielu z nich to dobrzy, normalni ludzie, ale brakuje im ducha walki, by się zbuntować… — urwał.

– Ja też się boję — dodał po chwili.

Mijały kolejne tygodnie. Ponura i chłodna jesień szybko przemieniła się w mroźną zimę. W czasie świąt Bożego Narodzenia Rajnold i Elżbieta siedzieli przed kominkiem i w duchu dziękowali Bogu za to, że mają jeszcze czym się ogrzać. 11 stycznia w Siedlcach zanotowano najniższą temperaturę w historii Polski — czterdzieści jeden stopni Celsjusza poniżej zera.

W legionowskim urzędzie oprócz Marielkego pracowało jeszcze trzech innych, wyznaczonych przez Ludwiga Fischera miejscowych Niemców — Dreger, Korcz i Stupnicki. W przeciwieństwie do swojego przełożonego nie mieli żadnego doświadczenia w pracy w administracji samorządowej. Rajnold miał jednak wrażenie, że ich prawdziwym zadaniem było tak naprawdę czujne obserwowanie mieszkańców. Raz jeden z nich pochwalił mu się, że regularnie pojawia się w zbierającym się przy tablicy ogłoszeń tłumie, który czyta listę nazwisk rozstrzelanych osób. Szuka wzrokiem kogoś, po kim można poznać, że poruszyła go informacja o czyjejś śmierci i następnie śledzi nieszczęśliwca, by ustalić w ten sposób jego kontakty. Starał się nie dać po sobie poznać oburzenia na tak perfidny sposób działania. Może opowiedzenie mu tej historyjki też jest jakąś próbą?

Mimo licznych obaw postanowił w jakiś sposób przekazać ruchowi oporu informację o tym, że przy czerwonych plakatach z nazwiskami czuwa szpicel. Co jakiś czas zjawiał się na cmentarzu przy rodowym grobie Grajnertów, bo wiedział, że prędzej czy później zastanie tam Tadeusza. Chciał go także ostrzec, że on i Piotr Parol, mąż siostry Jadwigi, są na celowniku gestapowców. Nie pomylił się. Młody Biernacki mimo ostrych mrozów zjawił się na Górce w sobotę tuż przed zmierzchem. Marielke, podszedłszy do niego, nie powiedział ani słowa. Skinął tylko, wręczył mężczyźnie zapisany drobnych druczkiem świstek i odszedł pospiesznym krokiem.

23 lutego 1940 roku zdążył już zapomnieć o swojej konspiracyjnej akcji. Choć, tak jak wszyscy mieszkańcy, żył w ciągłym napięciu, stale spodziewając się najgorszego, tamtego poranka jego myśli nie krążyły wokół potencjalnego zagrożenia. Zastanawiał się nad tym, ilu pracowników powinien wysłać do odśnieżania trzeciej parceli, gdy nagle do jego gabinetu wpadła Elżbieta. Była roztrzęsiona i zalała go potokiem słów, wśród których wychwycił kilkakrotnie imię jej brata. Kilka sekund po niej do środka wszedł Stupnicki w towarzystwie dwóch niemieckich policjantów. Jeden z nich ku przerażeniu Rajnolda chwycił jego żonę za włosy i rzucił na ziemię.

– Skrzypek nie chce gadać, ale znaleźliśmy przy nim parę ciekawych rzeczy — wycedził podwładny Marielkego. Podszedł do jego biurka i położył na nim colta, zmiętą paczkę papierosów i… liścik. Ten liścik. 

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Wyprowadzili jego i Elżbietę przed budynek urzędu, po czym jego wepchnęli do furgonetki.

– Zostawcie go, zostawcie! Gdzie go zabieracie?! — krzyczała pani Marielke.

– Odsuń się, polska kurwo, bo skończysz jak twój braciszek — odpowiedział Stupnicki i zarechotał. Samochód ruszył. Elżbieta bezwiednie zakryła twarz dłońmi w geście rozpaczy. 23 lutego 1940 roku widzieli się po raz ostatni.

Wieczorem hitlerowcy zastali Elżbietę chodzącą nerwowo w tę i we w tę przy oknie wychodzącym na rynek. Bez słowa wyjaśnienia zaprowadzili ją przed kamienicę, gdzie kazali wsiąść do wozu, w którym czekało już kilkanaście innych osób. W amoku ledwo rozpoznała kapitana Starczewskiego, który siedział tuż obok niej.

O świcie wyrwało ją z odrętwienia silne uderzenie kolbą karabinu w ramię.

– Wysiadać, wysiadać! — krzyczeli hitlerowcy.

Gdy ustawiali ich w szeregu na leśnej polanie, czuła jakby to był sen. Rozległa się seria strzałów. Ludzie stojący przed nią w rządku upadli jeden po drugim niczym kostki domino. Ta absurdalna myśl rozśmieszyła ją. Czuła, że wariuje.

Jeden z oprawców wykrzyknął komendę. Wszyscy z rzędu Elżbiety mieli przesunąć się dwa kroki do przodu. Chwyciła mijającego ją Niemca za ramię.

– Czarnuszka to chwast, ale ma dobre właściwości. Pomaga na serce i nerwy, tak mówiła mi babcia — wybełkotała. — Proszę powiedzieć, pani Cobitz. Może wy w Rzeszy nie wiecie, że…

Mężczyzna uniósł tylko brwi i oddalił się.

Kolejna seria strzałów. Elżbieta poczuła, że osuwa się w ciemność.

Magdalena Piwnikiewicz
Doktorantka literaturoznawstwa. Jedną ze szczególnie interesujących ją płaszczyzn badawczych jest zależność łączącą współczesną twórczość z dwoma najbardziej pierwotnymi źródłami kultury europejskiej: Biblią i mitologią grecką. Obecnie pracuje nad ukończeniem dysertacji poświęconej problemowi nawrócenia w poemacie Wojciecha Wencla Imago mundi. Debiutowała poetycko na łamach „Lasu Rzeczy” w 2016 roku.